piątek, 19 stycznia 2018

WEGAŃSKA ZUPA ZIEMNIACZANA Z MLEKIEM KOKOSOWYM, czyli z wizytą u brytyjskich szefów kuchni 7

Dzisiaj zapraszam Was na bardzo szybką, smaczną, sycącą, zimową, wegańską zupę wg przepisu Elli Woodward.



Kim jest Ella? Najpierw była blogerką, teraz to kobieta instytucja. Deliciously Ella to marka kojarząca się z dobrym, wegańskim jedzeniem, to oczywiście blog o jedzeniu, ale i mała sieć delikatesów, gdzie można kupić własne wyroby spożywcze, czy przysiąść i w uroczym otoczeniu przekąsić coś zdrowego i smacznego, dalej to własna marka spożywcza, także instytucja organizująca przeróżne warsztaty, wreszcie Ella to również autorka już 4 książek kucharskich. Ja, póki co, mam dwie. A dzisiejszy przepis pochodzi z jej drugiej książki: Deliciously Ella - Every Day.

Czego możemy uczyć się od Elli? Jak pasję zamieniać w biznes życia! Ma dziewczyna smykałkę! 
Zresztą zobaczcie sami. Oto link do jej strony.


WEGAŃSKA ZUPA ZIEMNIACZANA Z MLEKIEM KOKOSOWYM



Składniki: /na 2 porcje/

2 słodkie ziemniaki  (użyłam 4 małych)
400 ml mleka kokosowego (standardowa puszka)
10 g świeżej kolendry (średniej wielkości pęczek)
2 łyżeczki sosu tamari (użyłam sosu sojowego, około 4 łyżeczki)
2 łyżeczki słodkiej papryki
2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka octu jabłkowego (ja ostatecznie dodałam 4 łyżeczki, bo miałam ochotę na coś kwaśniejszego)
1 łyżeczka gorczycy

Przygotowanie:

1. Słodkie ziemniaki obrać, pokroić na kawałki i ugotować. Ella zaleca gotowanie na parze, aczkolwiek z braku czasu ugotowałam jej po prostu w wodzie.

2. Do garnka wlać mleko kokosowe, dodać przyprawy, ugotowane ziemniaki oraz około 200 ml wody. Wszystko zblendować.

3. Gotową zupę porządnie podgrzać. Podawać posypaną świeżymi listkami kolendry.

Efekt końcowy - Pycha! Jednak w głowie już kłębią mi się wariacje na temat tej zupy... a może by tak dodać ugotowaną marchewkę, albo odrobinę startego imbiru? Trzeba spróbować.

Życzę smacznego!



poniedziałek, 25 grudnia 2017

KALENDARZE ADWENTOWE - wielki finał

Tak! Przyszedł ten dzień! Boże Narodzenie! To dzisiaj! Tyle czekania! Tyle przygotowań! Tyle zakupów! Tyle otwartych okienek w kalendarzach adwentowych... zatem i czas podsumowań. Ale zanim podsumowanie - pozwólcie, że złożę Wam życzenia...

Cudowności Kochani! Niech te Święta będą nowym początkiem lepszej części Waszego życia! A co, niech będzie z grubej rury! Nie będziemy sobie przecież żałować! Happy Christmas od Jonatana! Wesołych od mojej Mamy! I niech się wiedzie!


A przechodząc już do kalendarzy, to najpierw miał być tylko jeden, potem pojawił się drugi, który sprezentował mi Jonatan, trzeci dokupiłam na wyprzedaży, a czwarty z biżuterią z H&M zawitał do mnie krótko przed 20 grudnia ;) Ten z biżuterią dał mi sporo radości ale nie będę o nim pisać, bo ciężko było go ładnie sfotografować. Czy warto się w niego zaopatrzyć? Jeśli lubisz tanią biżuterię na kilka razy utrzymaną w klimacie świątecznym to śmiało! Ja byłam zadowolona tym bardziej, że trafiłam na okazję - zamiast £25, zapłaciłam £7 :)

Urodowe kalendarze były trzy.

Pierwszy i absolutnie najlepszy był ten z The Body Shop. Świetnie wykonany, na 25 dni. I jak się dzisiaj okazało, całe pudełko stanowi grę planszową, które może jeszcze dać nam trochę radości ;)


A w środku pełen wypas: 
opaska z króliczymi uszkami użyteczna przy nakładaniu maseczek
myjka
2 mydełka
5 żeli pod prysznic
3 balsamy do ust
2 masła do ciała - duże i małe opakowanie
krem do rąk
balsam do ciała z serii prfumowanej
płyn do demakijażu
2 pędzle
złoty brokat
czerwona szminka
czerwona konturówka
2 czarne kredki - zwykła i żelowa

Tak mi się ten kalendarz podobał, że Mikołaj przyniósl mi kolejny! Tym razem gwiezdną wersję noworoczną - dziś otworzyłam pierwsze pudełko, a ostatnie otworzę w Nowy Rok. Tyle radości!!!

Kolejny był kalendarz z L'occitane na 24 dni. Była to dla mnie świetna okazja do zapoznania się z kosmetykami tej marki, bo dotychczas znałam tylko szampon i perfum. Kalendarz bardzo ładny graficznie, szkoda tylko, że pudełka nie można wykorzystać w przyszłości :( Skład fajny, tylko dlaczego w środku było aż tyle mydła?! (Bo mydła w kostce to ja nie używam od lat.)


W środku znalazłam:
wspomniane 4 mydła w kostce
perfum
kula do kąpieli
4 kremy do rąk
krem do stóp
5 płynów do kąpieli - żele, olejki, kremy
4 mleczka do ciała
mój ulubiony szampon
odżywka do włosów
balsam do ust
krem

No i wreszcie na wyprzedaży sprezentowałam sobie kalendarz numer trzy. Ciekawa byłam produktu reklamowego blogosfery. Kalendarz 12-dniowy  Tanyi Burr. Nie spodziewałam się wiele ale za £10 można spróbować. Ładnie był wydany, trzeba przyznać.


W środku były:
3 lakiery do paznokci - tylko, że ja używam hybryd ;)
2 brokatowe eyelinery
2 brokaty sypkie
3 płynne pomadki - 2 w naprawdę ciekawych kolorach
lusterko
pilnik.

Podsumowując... aż mi smutno, że to już koniec i tak bardzo się cieszę, że na otarcie łez ;) mam chociaż kalendarz noworoczny. To takie moje małe guilty pleasures otwierać przez cały grudzień prezencikowe okienka :) Naprawdę sprawia mi to przyjemność! Ciekawe, jakie kalendarze sprawię sobie w przyszłym roku...

Także ten, raz jeszcze - Wesołych! Jedzcie, pijcie i śpiewajcie kolędy! A na Londyneczka czyta za chwilę czekać na Was będzie jeszcze jeden prezent ;)

sobota, 18 listopada 2017

GOFRY, czyli z wizytą u brytyjskich szefów kuchni 6

Jakiś czas temu kuchenna bogini, moja ulubiona Nigella Lawson wydała nową książkę kucharską - AT MY TABLE. Rzecz jasna nie mogło jej zabraknąć na mojej półce. Problem polegał jedynie na tym, że nie miałam nawet kiedy jej przejrzeć... W końcu, w ubiegłą sobotę do jakiejś wieczornej pracy włączyłam sobie BBC, a tam Nigella robiła gofry – o mój Boże, jakiego ona mi narobiła smaka! Przyszła niedziela, poranek, co zrobiła Karolina? Otóż pognała do sklepu po maszynkę do gofrów i zabrałam się przygotowanie pysznego leniwego śniadanka. I powiem Wam krótko... to jest najlepszy przepis na gofry, jaki kiedykolwiek próbowałam! Wafle będą cudownie puchate i niezbyt słodkie. Powiem szczerze, że t gdybyśmy jeszcze zredukowali ilość cukru w przepisie, to śmiało te wafle moglibyśmy serwować z wytrawnymi dodatkami.


Zatem nie ma na co czekać! Jutro niedziela – bierzcie się do dzieła. Zróbcie sobie cudne, leniwe, pyszne śniadanie z Nigellą!

GOFRY

Przepis na około 20 kwadratowych wafli

Składniki:

450 ml tłustego mleka
225 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
45 g cukru
szczypta soli
3 duże jajka – białka na pianę
125 ml oleju
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (można dodać cukier waniliowy)

Przygotowanie:

1.       W wysokim naczyniu zmiksuj składniki mokre: mleko, żółtka, olej, ekstrakt z wanilii.
2.       W oddzielnym naczyniu ubij białka na pianę ze szczyptą soli.
3.       W misie połącz składniki suche: mąkę, proszek do pieczenia, cukier.
4.       Do składników suchych dodawaj mokre, wymieszaj aby nie było grudek.
5.       Do powstałej masy bardzo delikatnie i stopniowo wmieszaj pianę z białek, zadbaj żeby mieszanina nie straciła swojej puszystości.
6.       Rozgrzej gofrownicę i  śmiało piecz wafle.

Nasze gofry wsunęliśmy z bitą śmietaną, borówkami, bananami i dżemem brzoskwiniowym. Wiem, rozpusta! Ale jakie to było dobre!!!


POLECAM!



wtorek, 3 października 2017

NOWA ODSŁONA LONDYNECZKI

Jak zapowiedziałam w sobotę, tak dokonuję dzieła w dniu dzisiejszym. 

Recenzowanie książek trochę wybiega poza zakres tematyczny LONDYNECZKI, zatem powstał jakby "podblog" o nazwie LONDYNECZKA CZYTA, gdzie zamierzam się wyżywać literacko...

Nie, nie! Książki jeszcze nie zamierzam pisać, póki co będę jedynie pisać o książkach. 

Mam nadzieję, że spodobają się Wam moje wybory i sięgniecie po jakiś tytuł z mojego polecenia :)

Tymczasem zapraszam serdecznie na recenzję CISZY Thomasa Raaba:

Recenzja książki CISZA Thomasa Raaba


PS. Link do LONDYNECZKA CZYTA zawsze możecie znaleźć w górnym menu. Przyjemej lektury :)


sobota, 30 września 2017

LONDYNECZKA CZYTA - wrzesień '17

Wraz z nadejściem jesieni rozpoczynam nową serię na blogu - LONDYNECZKA CZYTA, a że czytam dużo, to i będzie o czym pisać. Na koniec miesiąca planuję robić podsumowanie o przeczytanych książkach, a chodzi mi po głowie jeszcze jeden pomysł... 

Jako, że szybko ulatują mi z głowy historie z przeczytanych książek, i kiedy ktoś mnie zapyta o czym dana książka była, ja potrafię jedynie powiedzieć, czy mi się podobała, czy nie, i jakie we mnie emocje wywołała, to chciałabym otworzyć jakby "podbloga" pod nazwą nowego cyklu. Mogłabym zamieszczać tam nieco bardziej wyczerpujące opinie. A, że moi drodzy Czytelnicy sami ochoczo czytają książki, to może uda mi się namówić Was do lektury moich ulubionych tytułów... Byłabym bardzo szczęśliwa!

Tymczasem miesiąc wrzesień zakończył się dla mnie z wynikiem przeczytanych 5,5 książki. Rozpoczęta 6 totalnie mnie pochłonęła, ale o niej napiszę za miesiąc.


Miesiąc rozpoczęłam od spotkania z Tess Holliday - pełnowymiarową modelki plus size. Mówię o pełnowymiarowej kobiecie, bo ona rzeczywiście jest okrągła, a nie jak te bidulki w rozmiarze 40 , 42, co o kolekcjach ubrań curve nie mają bladego pojęcia. Tyle tytułem dygresji. O moich doświdczeniach z lektury jej książki "Not so subtle art of being a fat girl" mogliście już przeczytać przed dwoma tygodniami. Oto link. Szczerze polecam, szczególnie jeśli doskonalicie swój angielski, bo ta książka jest naprawdę "łatwoczytalna".



Następna w kolejce była Magdalena Witkiewicz i jej nowa książka"Ósmy cud świata". Szczerze, nie myślałam, że uda mi się tak szybko do niej dorwać, a jednak. W dzień premiery nawet poprosiłam Mamę, żeby wybrała się do Empiku, a tam jeszcze książek nie dowieźli... Na szczęście oświeciło mnie, że przecież mam abonament Legimi i w dzień premiery zasiadłam do czytania. 
I jak zwykle, tak jak wieczorem zaczęłam, to następnego dnia rano dokończyłam! Ma kobieta talent do pochłaniania czytelnika swoją historią w stopniu totalnym. I choć troszkę ze smuteczkiem muszę stwierdzić, że tym razem historia zdała mi się być nieco błaha i dość przewidywalna. Trochę jakby autorka spieszyła się z oddaniem tytułu. To książka wciąż jest przyjemną rozrywką. Nie jest to żadna poważna, zmuszająca do myślenia lektura. Raczej chwila przyjemnego relaksu, taka mała chwileczka dla samej siebie i swoich marzeń. I za to mam nadzieję kochają Magdę Witkiewicz tysiące polskich kobiet! Tym razem w nasze ręce trafia historia czysto obyczajowa. Bliżej jej do "Czereśni...", czy "Po prostu bądź", niż do "Ciotki Matyldy", czy reklamowanej przez moją Mamę, a jeszcze przeze mnie nie czytanej "Pani Piontek". Bohaterką jest samodzielna kobieta po trzydziestce. Mężczyźni w jej życiu bywają, ale jakoś nie zostają na dłużej. A ona najbardziej na świecie pragnie dziecka, tylko wciąż boi się zdecydować na samotne rodzicielstwo. W końcu, w wyniku życiowych rozterek, wyrusza w podróż do Wietnamu. Czy tam spotka miłóść? Łatwo przewidzieć, że tak... ;)  Ale czy odnajdzie swój ósmy cud świata, i co owym cudem się okaże? To już przeczytajcie sami! Mimo wszystko polecam :)  



Następny w ręce wpadł mi angielski tytuł "Looking for Alaska" Johna Greena. Autora pewnie kojarzycie, bo historię dziewczyny chorej na raka z "Gwiazd naszych wina" znają chyba wszyscy. "Szukając Alaski" to jego debiutancka powieść. Co o niej sądzę?... hmmm, strasznie ciężko mi się ją czytało, wlokła się ta historia w nieskończoność. Trochę sobie myślałam, że może to dlatego, że na historię w rzeczywistości skierowaną do nastolatków, jestem już trochę przy stara, ale uparłam się, że wytrwam... 
Poznajemy historię chłopaka, raczej odludka, który wyrusza do szkoły z internatem, gdzie w końcu poznaje grupę przyjaciół. Chłopak ma ciekawą pasję, z upodobaniem czyta biografie, żeby poznać ostatnie słowa znanych ludzi. I tak poznajemy szkolne historie bohaterów, ich wspólne wybryki, pierwszy alkohol, papierosy i miłości. Książka ma ciekawą strukturę. Jest podzielona na okres przed i po. Już z opisu na okładce wiemy, że kuluminacyjnym momentem jest śmierć jednego z bohaterów - i wstyd się przyznać, ale kontynuowałam lekturę głównie po to, żeby dowiedzieć się kto umarł ;P I ta druga część książki, opowiądające o okresie "po" jest znacznie ciekawsza. Pokazuje emocje nastoletnich bohaterów, jak sobie radzą lub nie radzą z tematem śmierci bliskiej osoby. Czy książkę warto jest przeczytać? Powiem, że tak, ale tylko ze względu na drugoplanowego bohatera - nauczyiela religii. Wiem, że w zestawieniu z moją własną historią, uwaga ta zdaje się być nieco zabawna ;) Ale ciągnie swój do swego. Mamy tu nauczyciela starej daty, który ma szczęście uczyć dzieciaki bardziej religioznawstwa, niż religii jako takiej. Co robi ów nauczyciel? Poza tym, że mamy wrażenie, że religia jest najważniejszym przedmiotem w szkole bohaterów... (czyżby ich też dosięgnęła dobra zmiana?!), to przede wszystkim uczy on myślenia. Każe szukać własnej drogi do znalezienia odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytania. Potrafi wyjść poza schemat programu nauczania, nagiąć reguły systemu, by popudzić młode umysły. On tylko wskazuje drogę, po której już samodzielnie mają podążać jego uczniowie. Aż nierealne, prawda? Ale takich nauczycieli chyba wszyscy chielibyśmy mieć! Dla niego warto jest tę książkę przeczytać. Tytuł dostępny jest także w polskim tłumaczeniu.



Kiedy pobierałam na Legimi "Ósmy cud", rzuciło mi się w oczy, że na rynku pojawiła się kolejna książka będąca kontynuacją serii Millennium Stiega Larssona. No to trzeba było ją przecież przeczytać. Larssona to ja akurat po prostu uwielbiam! Ja, która raczej sięgam po książki oczyczajowe, od historii Salander i Blomkvista nie mogłam się oderwać i jakże smutno mi było po trzecim tomie, że kolejnych już nie będzie... Ale jak to mówią, kury znoszącej złote jajka się nie zabija. I tak, rodzice, będący spadkobiercami Larssona, nie ważąc na to, że jego partnerka ma w posiadaniu szkice dalszych losów bohaterów serii, stawiając na pierwszym planie moim zdaniem czysty biznes, zatrudnili pisarza do napisania kontynuacji. I tak w zeszłym roku ukazała się pierwsza książka spod pióra Lagercrantza. Nie była ona zła, chociaż na pewno brakowało w niej tempa i stylu Larssona, za to kolejna - "Mężczyzna, który gonił swój cień" jest naprawdę o wiele gorsza...
"Mężczyzna..." zdaje się być książką nieznośnie przewidywalną i niepotrzebnie w odrealniony wręcz sposób komplikowany. Jakby autor na siłę chciał nas zaskakiwać bigiem akcji. I tak np. scena z ożywającym trupem to już była wg mnie przesada! Na dodatek doszedł on do zdrowia bez interwencji lekarzy... serio?!
Co jeszcze mnie zirytowało? Mam nieodparte wrażenie, że pan autor jest szczęsliwym posiadaczem słownika medycznego z dziedziny psychiatrii. Wszyscy jego nowi bohaterowie muszą wręcz być nadludzko uzdolnieni!
Wśród tych wszystkich zabiegów i ozdobników postać Blomkvista stała się jakaś taka miałka... a Salander się praktycznie rozmyła. Nagle główni bohaterowie stają się jedynie tłem historii. Nie dowiadujemy się o nich niczego nowego, żadnych zmian prywatnym życiu. No jak można popsuć takie charaktery literackie, no jak?! 
Pojawia się pytanie, czy przeczytam kolejne tomy serii? Pewnie tak. Wierna jakoś jestem... Na pewno jeszcze jednej książce dam szansę i będę liczyć na zwyżkę formy!



Lagercrantza czytałam na tablecie, a ten czasem niestety się rozładowuje. I tak w czasie ładowania miałam chwilę i z nieodpartą ciekawością złapałam za książkę, którą dzień wcześniej przysłała mi Mama - "Jak Cię widzą, tak Cię piszą" Gaya Kawasaki, o sztuce autoprezentacji w mediach społecznościowych. No to przecież trzeba przeczytać ;) A nuż się czegoś nauczę. Generalnie do wszelakich poradników, to ja niestety podchodzę trochę jak pies do jeża. Trochę w nie powątpiewam. Ale na pewno wolę książki, od jakichś internetowych kursów, organizowanych przez samozwańczych specjalistów. Guy Kawasaki akurat na swojej robocie się zna, chociażby dlatego, że przez lata pracował dla Appla, zatem czemu nie powiedzieć sprawdzam.
Przyznam się szczerze, że moja pierwsza lektura tej książki była stanowczo zbyt powierzchowna. Jest tam kilka wątków, którym chciałabym się jeszcze raz z należytą uwagą przyjrzeć. Niestety tylko kilka, bo książka moim zdaniem przede wszystkim kierowana jest do odbiorcy amerykańskiego, i część wątków trzeba sobie po prostu przetłumaczyć na polskie realia. Jednak książka ta według mnie jest takim zgrabnym kompedium wiedzy o budowaniu własnej marki w mediach społecznościowych. Pewnie, czasem autor mówi o oczywistych oczywistościach i automatycznie chciałoby się przeskoczyć o kilka stron. Jednak wciąż, jeżeli ten temat Cię interesuje, sięgaj śmiało. Za tą książką przemawia jeszcze fakt, że jest ona bardzo ładnie wydana. W ogóle nie przypomina podręcznika do marketingu. Zgrabny format, sztywna oprawa, wszyta tasiemka jako zakładka działają bardzo na plus.


To tyle. Choć może uchylę rąbka tajemnicy. Kolejna książka w moich rękach okazała się ku mojemu zaskoczeniu kolejnym thrillerem, amoże nawet kryminałem. I pozostając dalej w tematyce nadludzko utalentowanych dzieci prosto z prozy Lagercrantza, bohater nowej książki posiada nad wyraz wrażliwy słuch i wyszedł spod pióra austriackego autora... cdn.

niedziela, 24 września 2017

TOFU SŁODKO KWAŚNE, czyli z wizytą u brytyjskich szefów kuchni 5

Kto mnie obserwuje na FB, ten wie, że mamy z Jonatanem plan podjąć wyzwanie 30-dniowej diety wegańskiej. W ramach przygotowań zaopatrzyliśmy się nawet w odpowiednią książkę kucharską. Sprawdziwszy recenzje, padło na BEAUTIFULLY REAL FOOD Sam Murphy. Książka jest o tyle ciekawa, że zawiera sporo przepisów na dania mięsne przygotowywane bez mięsa, co dla takiego smakosza jak ja jest olbrzymim udogodnieniem.

Zaczęłam przeglądać tę książkę i przyznam się, to było niczym nauka gotowania na nowo, tyle przypraw i składników, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Mięso mielone bez mięsa albo kiełbasa wegańska. Mega!

No to poczytawszy, trzeba było ugotować coś na spróbowanie. Wybrałam chińszczyznę - kurczak słodko kwaśny z ryżem i bez kurczaka rzecz jasna. Wyszło przepyszne. Niestety potrawa ta jest bardzo czasochłonna. Pykło prawie 2 godziny ale efekt wart był zachodu. Zatem do dzieła!



TOFU SŁODKO KWAŚNE
wg Sam Murphy


Składniki na 2 porcje:

chrupiące tofu:
375g odsączonego tofu
2-3 łyżki mąki kukurydzianej
1/2 łyżeczki soli

1/2 łyżeczki cebuli w proszku
120g mąki
250ml mleka sojowego
1 łyżka octu jabłkowego
olej do głębokiego smażenia

warzywa:
2 ząbki startego czosnku 
2 łyżeczki startego imbiru
1 czerwona papryka (ja poszalałam i dodałam też żółtą i zieloną)
110g kalafiora podzielonego na różyczki (ja dodałam więcej)
300g ananasów z puszki
1 łyżka oleju kokosowego

sos słodko kwaśny:
1 łyżka koncentratu pomidorowego
60g brązowego cukru (użyłam białego, bo sklep był już zamknięty)
80 ml soku z ananasa (użyłam tego z puszki)
60 ml octu ryżowego
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżeczki cebuli w proszku
1 łyżeczka garam masala
1 i 1/2 łyżeczki mąki kukurydzianej

ryż:
200g ryżu basmati
sok z 1 limonki
1 łyżeczka oleju sezamowego
garść posiekanej kolendy
1 łyżka nasion czarnego sezamu (można pominąć)

Przygotowanie:

1. Ugotuj ryż wg przepisu z opakowania.

2. Tofu pokrój w kostkę o boku 2 cm, obtocz delikatnie w mące kukurydzianej.

3. Przygotuj ciasto do tofu: Wymieszaj mąkę z solą i cebulą w proszku. Do mleka sojowego dolej ocet jabłkowy. Połącz składniki suche i mokre. Dobrze wymieszaj.

4. W garnku rozgrzej olej do głebokiego smażenia. Gdy osiągnie temperaturę 190 stopni, ostrożnie i stopniowo wrzucaj zamoczone w cieście tofu. Gdy osiągnie złoty kolor, wykładaj na talerz wyłożony ręcznikiem kuchennym - wsiąknie w niego nadmiar tłuszczu.

5. Wymieszaj składniki na sos słodko kwaśny. Póki co, nie dodawaj mąki kukurydzianej. Przygotuj także warzywa do smażenia - kalafiora podziel na małe różyczki, paprykę pokrój na kawałki, odsącz ananasa.

6. Na dużej patelni rozgrzej olej kokosowy, dodaj zmiażdżony czosnek i starty imbir. Następnie wrzuć warzywa i smaż je około 3-4 minut. Następnie wlej wcześniej przygotowany sos słodko kwaśny. Smaż kolejne 3 minuty. (Właściwie tak długo aż warzywa osiągną właściwą dla Ciebie miękkość. Jednak pamiętaj, niech wciąż będą nieco chrupiące). W szklance wymieszaj 3 łyżeczki wody z 1 i 1/2 łyżeczki mąki kukurydzianej. Wlej do warzyw, celem zagęszczenia potrawy. 

7. Teraz dodaj tofu i bardzo delikatnie połącz z sosem. Zdejmij z palnika.

8. Do ryżu dodaj sok z limonki, olej sezamowy, kolendrę i nasiona sezamu.

I już. Czas serwować! 


Życzę smacznego!


A gdybyś miał ochotę sprawić sobie wspomnianą książkę. Oto i ona. Dostępna na amazon.co.uk.


sobota, 23 września 2017

Idą Święta, czyli URODOWE KALENDARZE ADWENTOWE

Sądząc po tym, co dzieję się w sklepach, trzeba jednoznacznie stwierdzić, że Gwiazdka jest już blisko! Wiem, brzmi to co najmniej śmiesznie, bo przecież mamy dopiero wrzesień. Jednak w londyńskich sklepach praktycznie nie ma śladu Halloween, za to pojawiają się ozdoby choinkowe, słodycze z Mikołajem i kartki świąteczne. W drogeriach zaś znajdziemy już zestawy świątecznych kosmetyków, i to co stanie się predmiotem dzisiejszych rozważań - urodowe kalendarze adwentowe. Tych na rynku brytyjskim jest mnóstwo, a w Polsce, mimo że pożądane, wciąż są beznadziejnie nieobecne na rynku. No ale może coś się uda zrobić w tej kwestii... ale o tym za chwilę!



A tymczasem słów kilka o tym, co przygotowali dla nas producenci:

1. Jak zwykle najszerszą ofertę przygotowała firma Makeup REVOLUTION. Oto ich trzy najciekawsze propozycje:

a. Standardowy kalendarz na 25 dni w cenie 200zł, gdzie możemy znaleźć szminki, błyszczyki, cienie, róże, rozświetlacze, pędzle, a ostatniego dnia paletę cieni.
Miałam taki w zeszłym roku i byłam bardzo zadowolona :)





b. Nieco droższa wersja w postaci kuferka niespodzianek w cenie 250zł.



c. I najdroższa wersja, choć biorąc pod uwagę, co możemy znaleźć w środku, zdaje się być propozycją wciąż w miarę rozsądnej cenie 350zł.




2. Kolejna propozycja, to kalendarze firmy THE BODY SHOP. Te moim zdaniem, już samym opakowaniem zaspokajają dziewczyńską potrzebę otaczania się ładnymi rzeczami. Producenci przygotowali trzy wersje cenowe, przy czym najtańsza została wyprzedana jeszcze zanim kalendarze trafiły do sklepu ;) A oto dwie pozostałe. Obie zawierają minatury i kilka pełnowymiarowych flagowych, cudownie pachnących produktów tej marki:

a: nieco "tańszy", w cenie 370zł.



b. i droższy, w cenie 550zł. (wiem, aż boli!!!)




3. Bijąca rekordy popularności na makijażowym rynku firma NYX, w porównaniu z zeszłym rokiem, moim skromnym zdaniem się jakby nie popisała. Ich tegoroczny kalendarz zawiera tylko produkty do ust. A jego cena to 250zł.



4. Niegdyś bardzo popularna, a dziś trochę zapomniana marka makijażowa SLEEK także przygotowała swój kalendarz na 25 dni. Niestety nie możemy podejrzeć, co znajdziemy w środku. Po kształcie okienek, możemy się jedynie domyślać zawartości. Cena 220zł. 



5. Wielbicielki klasycznego manicuru mogą się skusić na naprawdę wypasiony kalendarz ESSIE w cenie 300zł.




6. Wielbicielki blogerek modowo-urodowych, a dokładniej TANYI BURR, mogą sobie sprawić 12 dniowy zestaw kosmetyków sygnowanych jej nazwiskiem w cenie 150zł.



7. Bardziej wymagająca klientka z radością pewnie postawi na bajkowo opakowany zestaw na 25 dni z firmy L'OCCITANE w cenie 300zł.


8. I wreszcie niesamowicie pożądany ale bajońsko drogi zestaw od firmy LUSH. Za 12 produktów musimy zapłacić 400zł.




A Ty, który kalendarz chciała byś sobie sprawić z okazji świąt?

Jeśli masz ochotę, na któryś z powyższych i chcesz mi zaufać, chętnie pomogę. 
Osoby zainteresowane zakupem proszę o kontakt przez formularz kontaktowy po prawej stronie. Do ceny kalendarza należy doliczyć kwotę 20zł na pokrycie kosztów przesyłki, a ten w przeciągu 10 - 14 dni będzie u Ciebie w domu. Ewentalne zamówienia proszę składać do 30 września.

Przedświąteczne Ho Ho Ho! ;)